niedziela, 21 listopada 2010

The Social Network



Reżyser: David Fincher
Scenariusz: Aaron Sorkin
Produkcja: USA
Premiera:
Polska: 15 października 2010
Świat: 15 października 2010
Gatunek: Obyczajowy



Bez wątpienia nie ma osoby, która korzysta z Internetu i nie wie, czym jest Facebook. To już miejsce kultowe, to pożeracz czasu, to uzależnienie. Początkowo ekskluzywne, teraz nawet więcej niż egalitarne. Według mnie dzisiaj alternatywniej nie być na „fejsie” niż być. Cokolwiek jednak by nie sądzić, to warto obejrzeć narodziny portalu oczyma Davida Finchera. Twórcy świetnego „Siedem” czy „Podziemnego Kręgu”, który po efekciarskim „Dziwnym przypadku Benjamina Buttona” przedstawia historię idola Anno Domini 2010- Marka Zucerkberga. Co najbardziej podoba mi się w filmie? Perwersyjna gra reżysera z widzem. Fincher stawia na odbiorcę masowego, ale nie ogłupionego. Odbiorcę, który nie oczekuje jedynie sensacyjnej wersji amerykańskiego snu „od pucybuta do milionera”. Widza, który po filmie nie pomyśli o tym jak to świetnie się temu chłopakowi udało. Pomyśli o tym, że dla kilku scen tego filmu warto wrócić na salę kinową.

Wielu krytyków i teoretyków filmowych przyjmuje teorię, ze to pierwsze sceny „robią” cały film. Dla mnie obraz zaczyna się, kiedy Mark opuszcza pub i udaje się do swego akademika. Kamera przez kilka minut śledzi jego powrót do domu, przy okazji pokazując jak cudowny może być kampus uniwersytecki. Niektórzy powiedzą- scena zbędna, ba, nudna co gorsza! Ale to jest Fincher. Estetyk obrazu, który nawet sceny brutalnej walki ulicznej potrafi wznieść do rangi artystycznego wydarzenia. Jeśli zatem idziesz do kina, to odłóż popcorn na inny seans. Na tym się musisz skupić. I docenić.

Fabuła budowana jest poprzez podglądanie Zuckerberga w czasie dwóch jego procesów sądowych. By jej nie zdradzać, skupię się nie przedstawieniu bohatera. A rola Jesseiego Eiserbera naprawdę niezła. Gra pyszałka, snoba, geniusza świadomego swego potencjału i jednocześnie emocjonalnie niezdolnego do budowania zwykłych relacji międzyludzkich. Wybuchowa mieszanka. Reżyser nie tworzy laurki dla autora Facebooka. Poznajemy jego kompleksy, pragnienia i osobliwą chęć wpisania się w historię ludzkości. Wszystko to okraszone ciekawą muzyką. Największe brawa dla Jeffa Cronenwetha, twórcy zdjęć. Ten współpracował już z Fincherem przy „Podziemnym kręgu”, więc mistrzostwo uchwycenia drobnostek budujących klimat filmu opanował do perfekcji. A scena wyścigu wioślarskiego okraszona „In the Hall of the Mountain King” Edwarda Griega ląduje w mojej czołówce najbardziej zaskakujących i wspaniałych.

Film polecam tym, którzy wiedzą, nie czym jest Facebook, ale jakim reżyserem jest Fincher. To on jest tym ważniejszym F.

Autorem tekstu jest:
Milena Wrzesień



1 komentarz:

  1. początek kiepski, ale w miarę oglądania niepostrzeżenie wciągamy się w historię. Cóż, podglądanie, jak pieniądze rujnują przyjaźń jest zwykle dość wciągające ;)

    OdpowiedzUsuń